Hasło: „król amerykańskiej komedii”, odzew: „Seth Rogen”. Pisze, reżyseruje, gra, a czego nie dotknie – zamienia w złoto (ostatni dowód w sprawie: obsypany nagrodami serial The Studio). Rogen jest duchowym patronem sekcji Freaks & Geeks – w programie znalazły się dwa filmy, w których można poznać jego talent za kamerą (jako scenarzysty) i przed kamerą (jako aktora): Supersamiec oraz To już jest koniec. A skoro o Freaks & Geeks mowa – dziś nie tylko oglądamy, ale i tańczymy – o 23:00 zaczyna się Silent Disco inspirowane sekcją. Zanim wejdziecie na parkiet (albo w ramach aktywnej przerwy między piosenkami), przeczytajcie świetny tekst o Rogenie pióra Macieja Satory – dziennikarza Filmwebu, jednego z kuratorów sekcji.
Spocony ze stresu chłopak podchodzi do stojącego w centrum sceny mikrofonu. Gdy wkracza w promień reflektora, po widowni przetacza się szmer zdziwienia. To chyba największy trzynastolatek w całym Vancouver! – krzyczy ktoś donośnie. Śmiech, choć nieprzesadzony; na środku stoi w końcu dziecko, które, zamknięte w swoim nieadekwatnie wielkim ciele, przeskakuje z nogi na nogę, jakby czekając na pozwolenie, żeby coś powiedzieć. Odchrząkuje dopiero, gdy ściszone głosy milkną. Rzucony na niego snop światła oślepia i podwaja obraz. Coś dzwoni w uszach jak po wybuchu granatu. Pot stróżkami spływa już nie tylko po czole, ale też po przedramionach i dłoniach. Wydostając się z rękawów koszuli, kapie na podłogę i tworzy przed nim wielką kałużę wstydu.
– Przepraszam, to tylko tłuszcz – mówi w końcu.
Ucho łapie ściszony dźwięk zwrotny z sali. Ten śmiech – nie z niego, ale dzięki niemu – to zasługa jego głowy, a nie fizjonomii. Niby to wie, ale musi sobie wyjaśnić, że na siedzących przed nim twarzach uśmiech pojawił się dopiero wtedy, gdy skończył opowiadać swój żart. Ten chórek rechotów, chichotów i parsknięć składa się pewnie z kilkunastu osób.
To niewiele. Ale wystarczająco, żeby kontynuować.
Gdy Seth Rogen po swoim pierwszym stand-upowym występie mopuje z podłogi krople własnego talentu, amerykańską komedię trawi poważny – z jego perspektywy – pokoleniowy kryzys. W drodze powrotnej do domu widzi na półkach lokalnej wypożyczalni kaset okładki Dnia świstaka, Głupiego i głupszego czy Pani Doubtfire. Ten z Robinem Williamsem był całkiem zabawny, nie sądzisz, synku? – pyta go matka, łagodnie zachęcając do szybszego wyboru. Chłopak nie odpowiada. Wgapiony w wideotekę współczesnego humoru w końcu chwyta z półki Prawo jazdy Grega Beemana, licząc na utożsamienie z bohaterami jedynego w całej wypożyczalni filmu o nastolatkach. Z kumplem Evanem Goldbergiem wyłączą go potem po 20 minutach, rozczarowani tym, jak daleko od znanych im licealistów stoją zmyślone postacie w okularach przeciwsłonecznych i plisowanych spódniczkach. Nawet my napisalibyśmy to lepiej – mówi do przyjaciela Seth, pociągając łyk przeszmuglowanego do swojego pokoju piwa. No i napisali.

Supersamiec, reż. Greg Mottola
Pierwszy zarys Supersamca powstał w 1995 roku, gdzieś między biologią a historią i gdzieś między pierwszymi jointami za sąsiadującym ze szkołą Seven Eleven a gastrówą w McDonald’s kilka ulic dalej. Ten wielokrotnie poprawiany materiał na transformację w pełnometrażowy film poczeka jeszcze 12 lat i pewnie właśnie dlatego po dziś dzień jest zarazem najśmieszniejszym i najgłębszym przedstawieniem stanu ducha dojrzewającego licealisty, jakie dało nam kino (fakt, a nie opinia). Efekt końcowy to wyjątkowy palimpsest, w którym nabazgrane bezpretensjonalną ręką dzieciaków frustracje, lęki i zawody wyłażą na każdym kroku spod pisma dużo bardziej ustrukturyzowanego i świadomego scenariuszowych reguł. Skala refleksji, którą Rogen i Goldberg upychają w tę skromną odyseję od sklepu monopolowego do podmiejskiej domówki, mieści w sobie: tragedię zseksualizowanej i zwulgaryzowanej współczesności, opresyjność standardów męskości, homoerotyczny potencjał chłopackiej przyjaźni, obezwładniający strach przed odrzuceniem i konieczność resuscytacji uniwersalnych wartości konserwatywnej Ameryki. Słowem: wszystko to, co świadczy o merytorycznej sile krytycznego postmodernizmu spod znaku Harmony’ego Korine’a czy Todda Solondza. Z tą różnicą, że twórczość kanadyjskiego duetu została szybko strywializowana i zamknięta w umniejszającej szufladce „głupawej komedii". Tej samej, z której lata wcześniej amerykańscy recenzenci potrafili uwolnić i uwznioślić kino Mela Brooksa, Woody’ego Allena, Steve’a Martina czy braci Zucker. Do wyciągnięcia z niej Rogena i Goldberga jakoś się jednak nie palili.
Gdy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że to chyba kwestia (mówiąc eufemistycznie) niespektakularnej reżyserii otaczającej scenariusze, a więc formy, a nie esencji. Allen w czasach, gdy mu się jeszcze chciało, czerpał z francuskiej nowej fali czy klasycznego Hollywoodu. Rogen natomiast za twórczą wyrocznię uważał Judda Apatowa – człowieka, dla którego moc komedii kryje się w tekście i aktorskiej sile jego podania; zadaniem reżyserii jest tylko jej nie osłabić. Wbijaną do chłonnej głowy filozofią było więc oddanie sprawiedliwości żartowi w stanie czystym, bez reżyserskich ozdobników i montażowych ulepszaczy smaku. Istota stand-upu, który ich wychował, zamknięta w klarownej, fabularnej opowieści.
Pełna wersję tekstu przeczytacie na stronie Filmwebu.
A jak już przeczytacie, koniecznie wybierzcie się na filmy z sekcji Freaks & Geeks.
A dzisiaj wieczorem zatańczcie w rytm muzyki inspirowanej filmami z sekcji.